EkonomiaFelietonyGorący tematPolecamy

Podatki, głupcze!

Powyższy tytuł to, rzecz jasna, parafraza słynnego hasła wyborczego, jakie towarzyszyło Billowi Clintonowi podczas kampanii prezydenckiej w 1992 r. W oryginale Clinton przypominał owemu głupcowi o ekonomii, a dokładnie o sytuacji ekonomicznej panującej w USA u schyłku prezydentury Georga Busha Sr. Najwyższa pora by we Wrocławiu roku 2017 także ktoś przypomniał zarządzającym miastem o kilku zasadach ekonomii.

Artykuł Waldemara Mazura

Bo ekonomia, wbrew temu co można usłyszeć od wszelkiej maści „ekspertów”, do pewnego stopnia rządzi się kilkoma prostymi zasadami. Nieważne jak byśmy się nie starali, jeśli nic nie mamy, nic też nie wydamy. Zwłaszcza gdy zdolność kredytowa została niemal całkowicie wyczerpana. A taki właśnie krajobraz towarzyszy ostatnim miesiącom prezydentury Rafała Dutkiewicza.

Kilka tygodni temu przetoczyła się przez stolicę Dolnego Śląska bardzo ciekawa dyskusja dotycząca zakupów przez MPK nowych tramwajów. Miasto zdecydowało się na „pakiet oszczędnościowy”, czyli zainwestowanie w tabor starszej generacji, tylko częściowo niskopodłogowy, za to zauważalnie tańszy niż konkurencyjnego producenta. Urzędnicy miejscy, politycy koalicji w Radzie Miejskiej, ale też np. działacze SLD, czy nawet niektórzy dziennikarze w mediach i internetowych dyskusjach przyklasnęli takiemu rozwiązaniu. Chwalono gospodarność MPK i sensowne szafowanie publicznymi środkami. No bo przecież dla uniknięcia przez pasażera konieczności wdrapywania się na trzeci stopień tramwaju, nie warto wydawać dodatkowych nastu milionów.

W końcu te środki można wydać racjonalniej, sensowniej, na jakąś rzeźbę o wątpliwych walorach artystycznych czy inną imprezę sportową.

Ale dosyć, porzućmy złośliwości, skupmy się na rzeczach istotniejszych. Idzie o to, że ta cała dyskusja o to, czy kupować tańsze tramwaje z Poznania, czy może droższe z Bydgoszczy, wcale nie musiała mieć miejsca. Wystarczyłoby, że w kasie miejskiej byłoby o te kilkadziesiąt milionów złotych więcej. Wtedy najpewniej nikomu nie przyszłoby do głowy oszczędzać na korzystających z komunikacji miejskiej wrocławiankach i wrocławianach. Ale skąd te kilkadziesiąt milionów wziąć? Oczywiście z podatków!

Tak, już słyszę te głosy, że to przecież jakiś socjalizm, że uciskanie przedsiębiorców i generalnie straszne lewactwo. Tyle że ja wcale nie mam na myśli podnoszenia podatków. Wymyślania nowych też nie. Wystarczyłoby – tylko albo aż – by we Wrocławiu płacono podatki według aktualnych stawek. Przez wszystkich, także przez firmy, które z niejasnych powodów w 2017 roku wciąż mogą liczyć na większe wsparcie ze strony miasta niż chociażby drobni lokalni przedsiębiorcy.

Agresywna optymalizacja i archaiczne SSE

Głównymi czynnikami sprawiającymi, że we Wrocławiu brakuje zastrzyku gotówki w postaci wpływów z podatków są: optymalizacja podatkowa i specjalne strefy ekonomiczne (SSE). O optymalizacji podatkowej, a będąc bardziej precyzyjnym, o agresywnej optymalizacji podatkowej, głośno było w roku ubiegłym. Według ministra Mateusza Morawieckiego za sprawą takich praktyk „wycieka” z Polski nawet 90 mld zł rocznie. Większość ekonomistów (w tym tych z redakcji i instytucji o profilu neoliberalnym) szacuje tę kwotę na poziomie ok. 35-45 mld zł (z raportu przygotowanego na zlecenie Komisji Europejskiej wynika, że polski budżet traci nawet 46 mld zł rocznie z powodu unikania podatku CIT przez korporacje). Ale przyznacie, że to nadal jest suma zatrważająca. A co do tego ma Wrocław? Sporo. Cześć wpływów z CIT trafia do gmin i innych jednostek samorządu terytorialnego. Czyli skoro Wrocław jest jednym z największych w kraju ośrodków miejskich, do tego dość lubianym przez inwestorów, łatwo można sobie wyobrazić, że spora część z tych kilkudziesięciu miliardów mogłaby zasilić miejski budżet. Jaka to kwota? Teraz nie oszacuję, ale przeczucie mi podpowiada, że starczyłoby na niskopodłogowe PESY, a i jeszcze pewnie coś by się w budżecie miejskim ostało.

Z optymalizacją jednak władze samorządowe zbytnio walczyć nie mogą. Do już działka Rządu RP. Inaczej niż w przypadku stref ekonomicznych. A w przypadku Wrocławia, jednej strefy: Wałbrzyskiej Specjalnej Strefy Ekonomicznej INVEST-PARK, która, wbrew temu co sugeruje nazwa, nie obejmuje swoim zasięgiem jedynie Wałbrzycha, ale sięga też aż do innych województw. We Wrocławiu WSSE skupia kilkanaście firm, w tym tak dużych graczy jak IBM, Bosh, czy Wabco.

Czym są SSE? Dr Iwo Augustyński z Uniwersytetu Ekonomicznego we Wrocławiu określił je swego czasu mianem „specjalnych stref eksploatacji”. Są to wyodrębnione administracyjnie części terytorium Polski, gdzie przedsiębiorcy realizujący nowe inwestycje mogą korzystać z pomocy regionalnej w formie zwolnienia od podatku dochodowego dochodu uzyskanego z działalności określonej w zezwoleniu. Warto zauważyć, że we Wrocławiu owo wyodrębnianie terytorium dotarło do momentu, kiedy SSE stanowią niekiedy konkretne piętra biurowców. Wokół SSE narosła cała masa mitów, według których są one m.in. motorem napędowym kolejnych inwestycji, czyniąc obszary nimi objęte bardziej atrakcyjnymi, bezrobocie niższym, a pensje pracowników za ich sprawą mają szybować w kosmos niczym premie poselskie. Obalać tych mitów nie będę, zrobił to dr Augustyński w artykule, do którego powyżej się odnoszę (namawiam do lektury!). Teraz w dużym skrócie napiszę, że

SSE, jeśli miały rację bytu, to co najwyżej w polskiej rzeczywistości lat 90., ale nie w drugiej dekadzie XXI i to w centrach ważnych ośrodków miejskich. Obecnie sytuują nas w gronie krajów (a Wrocław w gronie miast), które walczą o inwestycje za pomocą niskich kosztów pracy.

Jest to strategia szkodliwa, która w dłuższej perspektywie czasowej niczego dobrego Wrocławiowi nie przyniesie. W krótkiej zresztą też. Chyba że uznamy posiadanie SSE i siedziby kolejnych korporacji w mieście za wartość samą w sobie. Myślę jednak, że ambicje Wrocławia powinny być nieco większe.

Po pierwsze jednak, tracimy bardzo duży zastrzyk gotówki do budżetu miejskiego. A że Wrocław tych pieniędzy potrzebuje, nie trzeba chyba nikogo przekonywać. Przekładane na kolejne lata remonty i nowe inwestycje związane z infrastrukturą komunikacyjną, powstające w zbyt wolnym tempie przedszkola i żłobki, praktycznie nie powstające lokale komunalne, nikłe (zwłaszcza po ESK) wsparcie instytucji kulturalnych. Lista potrzeb jest bardzo długa.

Już kilkadziesiąt milionów więcej każdego roku w budżecie miejskim pozwoliłoby część z tych problemów rozwiązać.

Ponadto, za sprawą SSE sami wpychamy się w pułapkę niskich kosztów pracy, przyzwyczajając inwestorów do tego, że na Wrocław powinni patrzeć niczym na miasto taniej siły roboczej, nie wykwalifikowanej kadry pracowniczej. Tym samym skazujemy się na rywalizację z krajami, gdzie zarobki są niższe niż u nas. To prosta droga do tego, by w pewnym momencie dojść do punktu, w którym wzrost pensji będzie musiał zostać zatrzymany (już nie mówiąc o dogonieniu poziomu wzrostu płac, jaki jest w starych krajach Unii Europejskiej). W końcu i zwolnienie z płacenia podatku CIT (który swoją drogą i tak jest u nas trzecim najniższym w UE) przestanie firmom wystarczać. Co wtedy? Oczywiście można liczyć, że samorządy przyjmą strategię Rządu Beaty Szydło, który jest gotowy zagranicznym inwestorom dopłacać, by w Polsce budowali fabryki (przykład Mercedesa pod Wałbrzychem). Ale to, rzecz jasna, wizerunkowe sztuczki rodem z PRL-u. Koniec końców, wszak wszystko to odbywa się za pieniądze podatników. Bo SSE tak działają właśnie. Z pozoru mamy u nas firmę, np. IBM czy Mercedesa, one tworzą miejsca pracy, wypłacają nam pensje, ale płacimy za to w podatkach.

Czy stać nas na postawienie się korporacjom?

Entuzjaści SSE wieszczą, że gdyby tylko one zniknęły, inwestorzy nie tylko z miejsca wymazaliby Wrocław i inne polskie miasta ze swoich map, ale też w krótkim czasie wyparowałyby te firmy, które już u nas osiadły. Czyżby? A dokąd miałyby pójść? Przecież nie uciekną do krajów spoza UE. W ogromnej większości wybrali nas z uwagi właśnie na nasze członkostwo w UE, możliwość dotarcia do unijnego rynku. Przeprowadzka do Azji czy nawet do Ukrainy nie będzie tu rozwiązaniem.

Czyli pozostaje tylko UE, a w niej o naszej konkurencyjności nie tyle stanowią niskie podatki (po raz drugi przypominam, że już bez SSE mamy jeden z najniższych podatków CIT), ale też wyjątkowość, a raczej wielkość, rynku pracy. Owszem, zdarzały się, zdarzają i zdarzać będą sytuacje, kiedy inwestor zagraniczny wybierze zamiast Wrocławia Budapeszt, Bratysławę czy Sofię. Ale to będą pojedyncze przypadki. Na exodus na masową skalę liczyć nie można. Polski rynek pracy jest po prostu znacznie większy niż bułgarski, czeski, słowacki czy węgierski.

Przeciwko SSE powinien przemawiać też argument, który pozwolę sobie nazwać patriotyzmem gospodarczym. Tyle się mówi, zwłaszcza od wyborów parlamentarnych w 2015 r., o stawianiu na rodzime przedsiębiorstwa, wspieraniu ich. SSE tymczasem faworyzują inwestorów zagranicznych. I tu bez wchodzenia w szczegóły analizy mechanizmów, wystarczą suche fakty. Blisko 90% firm działających w SSE to firmy zagraniczne. Jak we Wrocławiu mają rozkwitać rodzime firmy, jak miasto chce je wspierać, skoro na starcie daje potężny handicap firmom zagranicznym?

I na koniec argument ostateczny: zacznijmy się cenić! Spójrzmy na firmy działające we Wrocławiu w wałbrzyskiej SSE. Kogo one zatrudniają? W większości osoby dobrze wykształcone, często specjalistów poszukiwanych na rynku pracy. We Wrocławiu kształci się wysokiej jakości kadra pracownicza, do Wrocławia przybywają wysokiej klasy specjaliści, zacznijmy to wykorzystywać.

Mamy rok 2017, od ponad dekady jesteśmy członkiem UE, od kilku lat na rynek pracy wkraczają osoby, które nawet dnia nie przeżyły w PRL. Naprawdę, nic już nie przemawia za tym, by Wrocław zachowywał się niczym gorszy krewny miast hiszpańskich czy francuskich.


Zdjęcie wyróżniające: Samuel Zeller z unsplash.com.


Autor: Waldemar Mazur, członek Zarządu Okręgu Wrocławskiego Partii Razem

Hipermiasto

Towarzystwo Benderowskie