FelietonyGorący tematPrzestrzeń

Spektakl o mądrym mieście [cz. 3]

Spektakl o mądrym mieście

Część 3

Upiory modernizmu

Funkcjonalna, zaspokajająca szereg ludzkich potrzeb urbanistyka, mająca pozytywny wkład w zdrowie publiczne, zderzała się często z umiarkowanie humanitarną architekturą. To pierwsza rysa na mądrości modernizmu. O tym, co poszło w modernizmie źle i dlaczego przeszedł do historii – poniżej.

Klatki

Na wstępny grill weźmy przykład pierwszych realizacji wrocławskich z przełomu 60. i 70. XX wieku – 11 piętrowe domy-deski (ulica Zielińskiego nr 22-72). W każdym z nich wymyślono osiem całkowicie ciemnych klatek schodowych, a w każdej klatce zaprojektowano ponad 50 mieszkań. Aby zmieścić jak najwięcej „izb”, mieszkania zaprojektowano zarówno na piętrach, jak i półpiętrach (co pół kondygnacji) – świetnie widać to na zdjęciach z budowy tych kolosów, gdzie podziały płyt szczytowych sprawiają wrażenie, jakby budynek miał nie 11, a 22 kondygnacje mieszkalne.

To zdecydowanie nie jest „ludzka skala” w dzisiejszym jej rozumieniu.
Osiedle Anna spółdzielni "Południe", dom-deska przy ul. Zielińskiego 58-72. Klatka schodowa, w której ofertowe ceny mieszkań osiągają pułapy nie odbiegające od cen mieszkań w budynkach z drugiej dekady XXI wieku zbudowanych w bezpośredniej okolicy.
Osiedle Anna spółdzielni „Południe”, dom-deska przy ul. Zielińskiego 58-72. Klatka schodowa, w której ofertowe ceny mieszkań osiągają pułapy nie odbiegające od cen mieszkań w budynkach z drugiej dekady XXI wieku zbudowanych w bezpośredniej okolicy. Fot. Michał Dębek, październik 2016.
Klitki

Mieszkania, zwłaszcza w budynkach z lat 60. i 70. XX w. były małe, ale jednocześnie projektowano w nich jak najwięcej pomieszczeń. Stąd powierzchnia mieszkania typu M4 – dla czterech osób, czyli modelowej rodziny 2+2 – składającego się z 3 pokoi, oraz z wydzielonych w pierwotnym projekcie: przedpokoju, kuchni i łazienki, mogła nie przekraczać 50 m2. Przy czym trzeba uczciwie powiedzieć, że były to często metraże bardzo ustawne i rozkładowe (szczególnie w późniejszym okresie).

Mimo wszystko ciemną kuchnię-laboratorium o powierzchni około 3 mkw. trudno sklasyfikować jako przejaw humanistycznej myśli w projektowaniu architektonicznym.

Nawet, jeśli modernistyczny projekt miałby podłoże ideowe w postaci emancypacji kobiet. Oto nie byłyby one już w domach „kucharkami”, bo miały możliwość rozwoju zawodowego poza domem. Rozbudowane kuchnie nie miałyby więc – w modelowym modernistycznym społeczeństwie – uzasadnienia.

Tych mikro-pomieszczeń nie ratuje nawet fakt, że samo istnienie kuchni w izbie mieszkalnej było wielkim osiągnięciem cywilizacyjnym w stosunku do warunków mieszkaniowych proletariatu końca XIX wieku, które chcieli radykalnie poprawić moderniści.

Ciekawostką na tym tle jest fakt, że takie właśnie niewielkie mieszkania, z mini-pomieszczeniami, ciemnymi kuchniami, w budynkach-mrowiskach, z okresu siermiężnych koncepcji jakości życia lansowanych przez towarzysza Władysława Gomułkę, osiągają dziś ceny nie odbiegające od cen mieszkań w innych typach budownictwa, a czasem nawet wyższe.

Dlaczego? Może dlatego, że dziś bez problemu można przekształcić niegdysiejsze, 50. metrowe M4 na ustawne i otwarte M2?

A może z punku widzenia mieszkańca miasta, niedogodności wynikające z ascetycznej (delikatnie mówiąc) architektury są co najmniej równoważone korzyściami wynikającymi z modernistycznej urbanistyki?

Szczególnie dziś, gdy 50 lat po budowie, większość „betonowych pustyń” stało się – gdy je porównać do innych części miasta – oceanami zieleni. W wielu miejscach omawianego tu osiedla Anna widok z bloku mieszkalnego na resztę osiedla sprawia wrażenie, jakby się mieszkało w środku parku.

Oczywiście nie wszystkie osiedla modernizmu PRL były aż tak zielone, ale regułą jest, że są one wyposażone w tereny zielone i rekreacyjne nieporównywalnie lepiej, niż osiedla mieszkaniowe zbudowane w Polsce po 89. roku. Należy też przypomnieć, że ze względu na duże odległości między budynkami, mieszkańcy mają prawdopodobnie poczucie całkiem sporej prywatności. W ramach osiedla trudno znaleźć odległości między oknami mieszkań mniejsze niż 30 metrów.

Regenerowana termomodernizacja z okresu po 1989 roku. Porównanie układu okien w ścianie szczytowej z elewacją wschodnią uwidacznia dramatyczną koncepcję zagęszczania przestrzeni jak największą liczbą mieszkań – co pół kondygnacji. Dziś z kolei zagęszcza się mieszkania w ten sposób, że na terenie zajmowanym przez trzy modernistyczne domy-deski przy Zielińskiego, oddalone między sobą o 100 metrów, powstałoby budynków o podobnej kubaturze co najmniej pięć (w Nowym Centrum Południowym naprzeciw były faktycznie projektowane budynki-podkowy o wysokości 24-36 metrów oddalone od siebie 22 metry). Prawdę mówiąc i ówczesne i dzisiejsze rozwiązanie problemu gęstości jest problematyczne, choć oczywiście na różne sposoby. Mądre miasta na całym świecie nie mają dziś w tej materii rozwiązań idealnych.
Regenerowana termomodernizacja z okresu po 1989 roku. Porównanie układu okien w ścianie szczytowej z elewacją wschodnią uwidacznia dramatyczną koncepcję zagęszczania przestrzeni jak największą liczbą mieszkań. Dziś z kolei zagęszcza się mieszkania w ten sposób, że na terenie zajmowanym przez trzy modernistyczne domy-deski przy Zielińskiego, oddalone między sobą o 100 metrów, powstałoby budynków o podobnej kubaturze co najmniej pięć (w Nowym Centrum Południowym naprzeciw były projektowane budynki-podkowy o wysokości 24-36 metrów oddalone od siebie o 22 metry). I ówczesne, i dzisiejsze rozwiązanie problemu gęstości jest problematyczne. Mądre miasta na całym świecie nie mają dziś w tej materii rozwiązań idealnych. Fot. Michał Dębek, październik 2016.

W porównaniu z dzisiejszymi standardami budowania [1], gdzie zachowuje się odległości w najlepszym razie o połowę mniejsze, przestrzenie te czynią przykładowe osiedle Anna oazą prywatności, mimo wysokiej gęstości zaludnienia socjalistyczno-modernistycznych budynków.

Wątpliwa estetyka

Kolejną rysą na modernizmie jest dyskusyjna estetyka jego architektury. Budowle były w przytłaczającej większości skrajnie proste plastycznie, przemysłowo powtarzalne i całkowicie odmiejscowione, czyli pozbawione jakichkolwiek lokalnych akcentów. Nie przysparzało to modernizmowi zwolenników, szczególnie wśród laików i szczególnie po ’89 roku, kiedy do Polski przybył kolorowy kapitalizm. Mieszkańcy próbowali zmienić – ich zdaniem nieciekawą, szarą – kolorystykę swoich budynków. Doprowadzili w ten sposób, na wielu modernistycznych osiedlach, do plastycznej katastrofy: okaleczenia estetyki budynków przypadkowymi, jaskrawymi lub pastelowymi kolorami; choroby okrzykniętej trafnie mianem „pastelozy”.

W związku z tym, że – jak mówiła w jednym z wywiadów historyk sztuki, prof. Maria Poprzęcka – „jesteśmy nacją wizualnie upośledzoną”, to zamiast spójnej i wyrazistej w swej ascetycznej prostocie estetyki modernizmu, mamy dziś na polskich osiedlach coś, co wygląda w najlepszym razie jak „rozsypane na trawie, spłowiałe klocki Lego”.

Co ciekawe –

okazuje się, że pasteloza nie obniża wartości rynkowej nieruchomości znajdujących się w „zakażonych” budynkach.

Czyli albo prawdą jest to, co mówi prof. Maria Poprzęcka o wrażliwości Polaków, albo estetyka w odbiorze społecznym pełni rolę podrzędną wobec funkcjonalności.

Wykonawstwo

Trzecie ostrze krytyki modernistycznych osiedli ogniskuje się często na zastosowanych w nich słabej jakości materiałach i nie najlepszym wykonaniu (w Polsce i innych dawnych tzw. demoludach). Mimo, że

ogólnopolskie badanie techniczne budynków wielkopłytowych, zlecone niedawno przez Ministerstwo Infrastruktury, wykazało, że obiekty te nie są niebezpieczne, a ich żywotność ocenia się dziś na około 100-140 lat.

Co więcej, inżynierowie wskazują, że w wielkiej płycie możliwe jest bezpieczne łączenie mieszkań zarówno w poziomie jak w pionie, nawet poprzez wyburzanie elementów konstrukcyjnych. I przewidują wręcz wzrost wartości rynkowej mieszkań znajdujących się w tego typu budownictwie.

Mimo wszystko wiele obiektów było rzeczywiście wykonanych niedbale, zarówno ze względu na problematyczną etykę pracy na socjalistycznych budowach, jak i braki materiałowe i pośpiech, związane z realizacją przekraczających możliwości socjalizmu planów zapewniania wszystkim oczekującym Polakom nowoczesnych mieszkań. Trzeba jednak zauważyć, że

wiele błędów i niedoróbek zostało już skorygowanych przez spółdzielnie mieszkaniowe, które zainwestowały miliony w modernizację, często niemal wszystkich elementów i infrastruktury budynków, poza ich konstrukcją.

Największe realne zagrożenie stanowią tymczasem zdekapitalizowane budynki wielkopłytowe będące własnością indywidualnych mieszkańców, nawet jeśli współwłasność dzielą z miastem. Przypadkiem jaskrawego dramatu tego rodzaju była w ostatnich latach sprawa odpadających balkonów w modernistycznych budynkach przy pl. Nowy Targ, którą tak podsumowali dziennikarze: „Właściciele mieszkań nie mają pieniędzy na remont. Zarząd Zasobu Komunalnego nie chce finansować prywatnych lokali”.

Separacja funkcji

Czwartym problemem modernizmu była ścisła separacja funkcji: mieszkaniowych, handlowo-usługowych i innych.

Takie planowanie przestrzenne nie sprzyjało kształtowaniu miejskości w sposób naturalny dla ludzi, czyli różnorodnie, na zasadzie spontanicznej kreacji, nawarstwiania i ewolucji.

Jedną z istotnych porażek – z perspektywy kształtowania miejskości – są, związane z koncepcją sortowania funkcji, pasywne fasady parterów modernistycznych budynków mieszkalnych.

Na osiedlach ateńskiego modernizmu, szczególnie tych niedokończonych, gdzie zabrakło obiektów handlowych i usługowych, powstały olbrzymie monokultury mieszkaniowe. Uniemożliwiały one często – naturalne w warunkach spontanicznego kształtowania miasta – ekspresje rozmaitości i osiedlowego życia zdrowych społecznie ludzkich osiedli.

Ateński modernizm pogrzebał koncepcję kwartałów, a wraz z nią zniknęły typowe skrzyżowania szklaków komunikacyjnych otoczone zwartą, obrzeżną zabudową z usługami w parterach. Skrzyżowania takie – jak słusznie zauważył wrocławski architekt Stanisław Lose – to w każdym mieście prawdziwe centra ludzkich terytoriów, w ludzkiej skali, akceptowane przez wieki na całym świecie przez lokalne społeczności. A moderniści unikali zarówno zwykłych skrzyżowań ulic w ogóle (uważali, że powinno ich być jak najmniej), jak i wielofunkcyjności przestrzeni.

Bardzo złe sny spóźnionych demiurgów

Gdy próbowano połączyć modernistyczną architekturę z wielofunkcyjnością naturalnej miejskości, wychodziły z tego nierzadko anty-ludzkie makabry, których egzemplifikacją jest choćby zaprojektowany w 1978 roku, a ukończony w początkach lat 90. blisko 300 metrowy galeriowiec przy ul. Powstańców Śląskich 40-64, zwany Titanikiem.

Galeriowiec przy ul. Powstańców Śląskich 40-64. Górą lodową dla tego Titanica są niezmienne i uniwersalne zachowania ludzi. Projekt nie uwzględniający w żaden sposób psychologii środowiskowej musiał skończyć tak, jak widać na powyższych fotografiach. Bez radykalnej przebudowy, i milionowych nakładów obiektu tego nie da się uratować nawet spółdzielczym wysiłkiem. Na zdjęciu głównym, poziomym, widać teoretyczny parter. W budynku tym nie ma jednak parteru. Aby się stąd wydostać, należałoby dalej pogrążyć się w czarnej otchłani makabrycznej klatki schodowej (zdjęcie drugie od prawej u góry) i zejść kilka kondygnacji niżej. W starszych windach tego budynku jest możliwy do wyboru poziom 2 i -2, a pomiędzy nimi niebyt. Jak donosiła Gazeta Wrocławska – w 2015 roku mieszkańcy sprzeciwili się kompleksowemu remontowi zaprezentowanego na fotografiach miejsca swojego zamieszkania. Odmalowano elewacje.
Galeriowiec przy ul. Powstańców Śląskich 40-64. Górą lodową dla tego Titanika są niezmienne i uniwersalne zachowania ludzi. Projekt nie uwzględniający w żaden sposób psychologii środowiskowej musiał skończyć tak, jak widać na powyższych fotografiach. Bez radykalnej przebudowy i milionowych nakładów obiektu tego nie da się uratować nawet spółdzielczym wysiłkiem. Na zdjęciu głównym, poziomym, widać teoretyczny parter. W budynku tym nie ma jednak parteru. Aby się stąd wydostać, należałoby dalej pogrążyć się w czarnej otchłani makabrycznej klatki schodowej (zdjęcie drugie od prawej u góry) i zejść kilka kondygnacji niżej. W starszych windach tego budynku jest możliwy do wyboru poziom 2 i -2, a pomiędzy nimi niebyt. Jak donosiła Gazeta Wrocławska – w 2015 roku mieszkańcy sprzeciwili się kompleksowemu remontowi zaprezentowanego na fotografiach miejsca swojego zamieszkania. Odmalowano elewacje.

Wrocławianie nazywają go „Titanic” ze względu na przypominającą olbrzymi statek sylwetę i poziome podziały elewacji przecinane pionowymi klatkami schodowymi, kojarzącymi się z kominami statków wycieczkowych.

Autorom tego makabrycznego mutanta modernizmu zabrakło wyobraźni lub wiedzy o zachowaniach ludzi i psychologii środowiskowej,

przy jednoczesnym monumentalnym rozmachu demiurgicznego projektowania. Katastrofę tej myśli architektonicznej tak opisywał Tomasz Kanik:

„Zboczeniec czaił się przy zsypie. W windzie jest ciemno i straszno – czasem trzeba się tam rozebrać. Skład narkotyków i salon masażu erotycznego. Betonowy labirynt w centrum miasta”.

Przy czym nawet powyższy, mocny cytat nie oddaje w pełni drastyczności doświadczenia tego projektu.

Symulacja miejskości w spóźnionym modernizmie.  Trakt o szerokości co najmniej dziesięciu metrów, i długości ponad dwustu, użytkuje średnio kilkanaście osób na godzinę. W dni robocze można do tego doliczyć kilka osób z obsługi nielicznych działających tam jeszcze punktów handlowych i usługowych. Utrzymanie tej absurdalnej, martwej struktury, a w zamyśle chyba bardzo nowoczesnej wielofunkcyjnej promenady, kosztuje spółdzielców – mieszkańców monstrualnego galeriowca – miliony. Zdjęcie zrobiłem w sobotę około południa. Wokół galerii Sky Tower, znajdującej się naprzeciwko, po normalnych chodnikach na poziomie ulicy przemieszczało się w tym czasie kilkuset przechodniów.
Symulacja miejskości w spóźnionym modernizmie. Trakt o szerokości co najmniej dziesięciu metrów i długości ponad dwustu użytkuje średnio kilkanaście osób na godzinę. W dni robocze można do tego doliczyć kilka osób z obsługi nielicznych działających tam jeszcze punktów handlowych i usługowych. Utrzymanie tej absurdalnej, martwej struktury, a w zamyśle chyba bardzo nowoczesnej wielofunkcyjnej promenady, kosztuje spółdzielców – mieszkańców monstrualnego galeriowca – miliony. Zdjęcie zrobione w sobotę około południa. Wokół galerii Sky Tower, znajdującej się naprzeciwko, po normalnych chodnikach na poziomie ulicy przemieszczało się w tym czasie kilkuset przechodniów. Fot. Michał Dębek, październik 2016.

Aby w pełni i wielozmysłowo poczuć antyhumanitarną degenerację końca modernizmu warto odwiedzić galeriowiec osobiście; szczególnie – wspominane wcześniej w nieco innym kontekście – betonowe, pionowe sarkofagi bez drzwi i okien mające być w zamyśle architekta klatkami schodowymi, mroczne tunele przyziemi, w których czai się mnóstwo „niespodzianek”, oraz wiele „wynikowych” ślepych zaułków, służących dziś za dzikie toalety lub wysypiska odpadów.

Pierwszy raz w życiu, będąc dorosłym mężczyzną, obawiałem się otworzyć nieco uchylone drzwi na klatkę schodową i spojrzeć w mrok, gdzie coś w dole zaczęło się ruszać i pokasływać…

Już pięć lat temu, odnosząc się do tych właśnie problemów Titanika, pytano o „granice artystycznego eksperymentu w sztuce czy architekturze, w której wytworem obok konstrukcji i materiałów pozostają ludzie”. Spośród wszystkich budynków w zasobach spółdzielni Południe jest to przypadek najdroższy w utrzymaniu i jednocześnie najbardziej beznadziejny. Z powodzeniem mógłby się stać obiektem odrębnych opracowań wielu nauk, w tym psychologii, socjologii i teorii architektury.

Jaki Rzym, takie hiszpańskie schody. Galeriowiec „Titanic” przy Powstańców Śląskich, strona zachodnia. Poraża nie tylko architektura, ale także interesująca lokalizacja „włoskiego” akcentu – Pizzeri o zaskakującej nazwie Fattoria. Czyżby pierwszy człon pochodził z angielskiego fat, czyli „gruby, tłusty, opasły, tuczny”?
Jaki Rzym, takie hiszpańskie schody. Galeriowiec „Titanic” przy Powstańców Śląskich, strona zachodnia. Poraża nie tylko architektura, ale także interesująca lokalizacja „włoskiego” akcentu – Pizzeri o zaskakującej nazwie Fattoria. Czyżby pierwszy człon pochodził z angielskiego fat, czyli „gruby, tłusty, opasły, tuczny”? Fot. Michał Dębek, październik 2016.

W trakcie „świadomego realizowania koncepcji społecznego osiedla mieszkaniowego”, jak w PRL nazywano realizację mega-kompozycji urbanistycznych,

demiurgiczni urbaniści sądzili chyba, że przeprojektowując na modernistyczny sposób przestrzeń przeprojektują jednocześnie oczekiwania i zachowania ludzi.

Tymczasem ludzie, bez względu na aktualne mody i paradygmaty projektowania, potrzebują od architektury oraz urbanistyki tych samych cech i w przestrzeni zachowują się w zasadzie podobnie. Często inaczej niż to sobie wyobrażają architekci.

Miejsce spotkań – „maszyna do mieszkania” spotyka „miasto ogród” Ul. Radosna 4-36. Bezpośrednio z tyłem makabrycznego galeriowca sąsiaduje takie podwórko trzech typowych, pięciokondygnacyjnych modernistycznych budynków – tzw. „jamników” – również należących do SM Wrocław-Południe.
Miejsce spotkań – „maszyna do mieszkania” spotyka „miasto ogród” – ul. Radosna 4-36. Bezpośrednio z tyłem makabrycznego galeriowca sąsiaduje takie podwórko trzech typowych, pięciokondygnacyjnych modernistycznych budynków – tzw. „jamników” – również należących do SM Wrocław-Południe. Fot. Michał Dębek, październik 2016.

W następnym odcinku:

Ostatnie, bardzo krótkie, wejście w tragedię modernizmu. Między innymi butem politycznym.

[1] Ciasnotę i ogólny brak higieny urbanistycznej jaskrawo (i paradoksalnie) widać w osiedlach najdroższych apartamentowców, np. Centauris przy ul. Działkowej albo ul. Kurkowej 8 i 14, gdzie metr kwadratowy równie ciasnego jak modernistyczne mieszkania kosztował w 2016 roku co najmniej dwie lub trzy przeciętne pensje netto, a odległość między oknami sąsiadujących budynków to często ok. 10-15 metrów. Moderniści dokładnie przeciwko takim zjawiskom protestowali, m.in. swoim manifestem ateńskim.

Zobacz pierwszą i drugą część artykułu.


Na fotografii głównej Titanic przy Powstańców Śląskich we Wrocławiu, widok w stronę ulicy Komandorskiej. Wrzesień 2016 roku. Fot. Michał Dębek.